Do domu, gdzie czeka nowe życie
Boże Narodzenie w Arabii Saudyjskiej, część współ-ósma (29-30 XII 2024)
Ostatni dzień pobytu w Arabii Saudyjskiej był najluźniejszym jeśli chodzi o plan, bowiem poza odlotem do domu w nocy nie mieliśmy nic na wokandzie. Postanowiliśmy zatem spędzić go “zjeżdżając” Rijad raz jeszcze, korzystając z samochodu i dopiero co otwartego (1 grudnia) stołecznego metra. Tym niemniej ramowy pomysł na dzień był dosyć nietypowy. Po rundce autem tata miał je odstawić do biura i wrócić pieszo na wycieczkę metrem i podziwianie miasta z tej perspektywy. Gdzieś w trasie mieliśmy pójść na obiad, po czym pojechać do biura odsłuchać Mszę Św., bo w końcu była niedziela. Następnie plan zakładał przejście pieszo z biura do hotelu, gdzie w międzyczasie w recepcji miały czekać na nas bagaże, po odebraniu których pojechalibyśmy metrem już prosto na lotnisko. Personel hotelu zgodził się na takie rozwiązanie, pozostało więc wymeldować się i postępować zgodnie z założeniami.
A jak żegnał nas Rijad? Początkowo dosyć zwyczajnie, spokojnym ruchem ulicznym. Przejechaliśmy ulicami wzdłuż nowego pałacu królewskiego, uzbrojona ochrona nie zachęcała do zwalniania ani robienia zdjęć. Potem obok stadionu, gdzie mecze rozgrywa drużyna Al-Nassr z Cristiano Ronaldo. Ciekawiej zrobiło się, gdy zeszliśmy pod ziemię na stację metra koło hotelu. Jako, że metro ruszyło ledwie cztery tygodnie wcześniej, wszystko od podłogi przez ławki pasażerów, bramki i toalety po sufit czy budki obsługi ociekało świeżością i biło w oczy nowością oraz pięknem wykonania.
Standardowa stacja metra składała się z trzech lub czterech poziomów podziemi. Typowa, nieprzesiadkowa stacja wyglądała podobnie to najbliższej od hotelu stacji Officers’ Club, z której rozpoczęliśmy naszą przejażdżkę, więc na jej przykładzie opiszę wygląd przystanków metra. Z wysokości ziemi w dół dało się dostać za pomocą schodów tradycyjnych, ruchomych bądź windą. Piętro minus jeden stanowiło lobby zwane Mezzanine, znajdowały się tu toalety i ławki oraz kilka tablic informacyjnych. Poziom ten nie był standardem dla wszystkich stacji, zwłaszcza tych nadziemnych. Pod nim znajdował się Station Lobby Level, czyli właściwa poczekalnia, w której były bramki wejścia i wyjścia do stacji i systemu metra oraz kasy i punkt informacyjny z kolejnymi tablicami. Plansze te zawierały siatkę linii metra, plan stacji oraz mapkę z zaznaczonym dystansem do innych przystanków czy pobliskich meczetów. Ostatni poziom to właściwy peron lub perony stacji, gdzie zatrzymywały się pociągi.
W punkcie informacyjno-biletowym kupiliśmy wejściówki, żeby na pewno starczyło na wszystkie zaplanowane przejazdy wybraliśmy jedyny dłuższy niż dwugodzinny bilet trzydniowy. Moim zdaniem oferta musi jak najszybciej się poszerzyć, bo taki model nie jest optymalny. Bilety zapisane były na plastikowej karcie, którą przykładało się do czytnika na bramce wejściowej, do której następnie się udaliśmy. I to jest moment, w którym nie myślenie jak praworęczni się na mnie zemściło. Przykładając bilet do czytnika zrobiłem to do tego po lewej stronie, który otwierał sąsiednią bramkę. Gdy zorientowałem się w sytuacji i chciałem otworzyć właściwe przejście, to niestety zdążył się już odbić, a drzwiczki zamknąć, i system nie chciał mnie wpuścić, dopóki nie odczyta opuszczenia przeze mnie strefy jazdy bramką wyjściową. Potrzebna była pomoc ze strony bardzo uprzejmych ochroniarzy stacji, którzy przepuścili mnie boczną luką dla niepełnosprawnych. To doświadczenie zaprocentowało i obyło się już bez podobnych przygód.






Stacja miała jeden lub dwa perony, które od torowiska odgradzały szyby i ruchome drzwi otwierające się tylko gdy wagonik zatrzymywał się na niej. Wymianę pasażerów ułatwiały napisy na podłodze sugerujące ustawienie się wsiadających po bokach, tak by wysiadający mogli płynnie przejść na platformę. W odnalezieniu trasy pomagały napisy informujące o kierunku jazdy linii. Cały system rijadzkiego metra jest automatyczny - pociągami steruje program nadzorowany przez pracowników, przez co pociągi nie mają kierującego na pokładzie. Typowy wagon metra, dostarczany przez firmę Alstom lub Siemens, składał się z trzech klas, Były to: First class, czyli klasa premium, w której jazda możliwa była wyłącznie na podstawie specjalnego biletu; Family, czyli sekcja dla rodzin z dziećmi; oraz Single, czyli przedział dla podróżujących solo. Pomimo takiego rozgraniczenia strefy nie były odgrodzone i dało się swobodnie przemieszczać między nimi, ale miejscowi stosowali się do przepisów, a w dodatku porządku pilnował minimum jeden ochroniarz na pociąg, więc staraliśmy się nie przebywać w pierwszej klasie dłużej niż na szybkie zdjęcie. Oprócz standardowych siedzeń były też przestrzenie na bagaże, a część miejsc zarezerwowano dla osób starszych czy ciężarnych kobiet. System informacji pasażerskiej stanowiły plansze z trasą oraz kobiecy głos zapowiadający przystanki i stronę otwierania się drzwi względem kierunku jazdy kolejno po arabsku i angielsku.






Jechaliśmy liniami podziemnymi (np. zielona), nadziemnymi (np. czerwona, fioletowa) i mieszanymi (np. niebieska, ), bez większych planów oprócz zaliczenia co najmniej jednego końca trasy (na linii czerwonej, żółta) oraz sprawdzenia drogi linią żółtą na terminal lotniska, bowiem na nasz nocny lot powrotny dotrzeć mieliśmy właśnie metrem. Gdy nie byliśmy w tunelu zza okien dało się zobaczyć szybko rozwijające się miasto, powstające nowe budynki i przyszłe linie metra, codzienne korki i ludzi zmierzających w swoich sprawach (tych ostatnich także wewnątrz pociągów). Z linii nie udało nam się przejechać tylko pomarańczową, ale nie był to jakiś duży powód do smutku. Po zaliczeniu kilku tras tam i z powrotem przyszedł czas na obiad.
Ostatni posiłek w Arabii zjedliśmy w libańskiej restauracji położonej przy ruchliwej drodze w centrum miasta, niedaleko deptaku którym spacerowaliśmy ledwie dwa dni wcześniej. Jedzenie jak zawsze było przepyszne, choć odrobinę mniej niźli dzień wcześniej w Food farmie. Wracając do metra po posiłku zachwycaliśmy się raz jeszcze architekturą miasta i sterczącym w oddali “okiem Saurona”, porównując wygląd niektórych wieżowców do tych z centrum Warszawy, po tym jak podzieliłem się moimi skojarzeniami z resztą rodziny. I tak wyszło nam, że drogi hotel w żółtym budynku to “mały Pałac Kultury”, drapacz chmur z łukowatym zwieńczeniem boku to “pseudo Złota 44”, a prostokątny gmach lokalnego dworca z podwójnymi wieżami u góry to “mix Warszawa Centralna plus niewybudowane dwie wieże na Srebrnej”. Całość tej żartobliwej sekwencji została przez nas ochrzczona “Little Warsaw” - Mała Warszawa.
Ponieważ była niedziela, to mimo przebywania w obcym kraju, w którym nie ma publicznie dostępnych świątyń chrześcijańskich, chcieliśmy mieć choć namiastkę Mszy Świętej. W tym celu udaliśmy się raz jeszcze do biura firmy taty i odsłuchaliśmy nabożeństwo z transmisji live na dużym ekranie w pokoju konferencyjnym. Potem przeszliśmy do hotelu i odebraliśmy bagaże, rozpoczynając podróż do ostatniego już punktu na planie dnia. Trasa do terminalu lotniczego powiodła nas przez dwie przesiadki. Robiło się już ciemno i wszyscy myślami byli w samolocie albo w domu, nie oczekując żadnych niespodzianek.
I wtedy wydarzyła się najbardziej niezwykła dla mnie rzecz. Jechaliśmy właśnie na przesiadkę na linię zmierzającą na lotnisko, gdy spostrzegłem dwie młode Arabki w tradycyjnych strojach pokazujące sobie mnie palcami i przeciągle się we mnie wpatrujące swoimi pięknymi, głębokimi czarnymi oczyma. Jednocześnie sprawiały one wrażenie, jakby chciały coś mi powiedzieć. Mając w pamięci przekazy taty i Antka przełamałem wrodzoną nieśmiałość i podszedłem spytać, czy mogę im w czymś pomóc. Wówczas jedna z nich, która umiała mówić po angielsku, spytała o mój Instagram oraz że mam piękną fryzurę i jaki jest jej sekret. Nieco zbity z pantałyku odpowiedziałem, że nic nadzwyczajnego, po prostu staram się być sobą, po czym podałem im namiary na mój profil na IG, nawigując ich drogę do obserwowania mnie i odwzajemniając gest. Za pochwałę fryzury odwzajemniłem się skomplementowaniem ich perfum, otrzymując próbkę pędzelkiem na nadgarstku. W międzyczasie zasypały mnie serią pytań o to, skąd jestem, co robię w Rijadzie i czy jestem sam. Nie do końca wiedząc, co się właśnie dzieje, odpowiadałem zgodnie z prawdą i bez specjalnego namysłu. Z ich strony dowiedziałem się, że lecą do Kataru, gdzie będą występować w jakiś zawodach fitness dla kobiet.
Tak dojechaliśmy do przesiadki, podczas której potwierdziło się, że droga na lotnisko będzie dla nas wspólna, więc czego kontynuowaliśmy rozmowę, lecz wobec hałasu innych pasażerów przenieśliśmy się do czatu na Instagramie. Przy rozstaniu (lecieliśmy z innych terminali) obiecałem napisać po powrocie do kraju, gdy ograniczenia zasięgu i kosztów transmisji nie będą mnie blokować. Całe zdarzenie było dla mnie bardzo przyjemne, ale i melancholiczne, nigdy bowiem znajomość zawarta na ulicy nie trwała w moim przypadku długo. I choć rozmawialiśmy jeszcze w późniejszym czasie po Nowym Roku, to był to moim niedoświadczonym zdaniem kontakt zbyt przelotny, by mogło z tej relacji być coś więcej.
Gdy dotarliśmy do naszego terminalu tata wyjaśnił mi, że właśnie wymiana social mediów jest dla młodych Saudyjczyków sposobem na podryw. Czułem się bardzo miło, słysząc taką nowinę. Było to dla mnie zaskakujące, że moje pierwsze doświadczenie miłosne tego typu nie pochodziło od jednej z wielu krajanek, koleżanek poznanych przez lata spędzone w Polsce, a od arabskiej dziewczyny poznanej przelotnie na wczasach. Fascynujące, że wygląd w moim kraju zwyczajny tutaj okazał się budzący ciekawość. I za to serdeczne Shukran, niezwykła Arabko (i Arabio również). Tak miłego i niezwykłego uczucia nie doświadczyłem od wielu lat, więc będąc kawalerem nieobytym w konwenansach relacji trochę żałowałem, że nie wiedziałem jak poprowadzić taką rozmowę w stylu lokalnym.
W oczekiwaniu na lot powrotny spotkaliśmy tatowego znajomego z rodziną i paru innych Polaków, dopchaliśmy się fast foodem i czekaliśmy odlotu. Był już wieczór, okolice 23:00 a start miał mieć miejsce około 1:45 czasu lokalnego (czyli tuż przed północą w Polsce). Ostatecznie wylecieliśmy około drugiej w nocy czasu lokalnego. Podróż upłynęła nam na próbach jak najdłuższego snu przerywanego posiłkami serwowanymi przez załogę LOT-u. W kraju wylądowaliśmy około siódmej rano czasu polskiego, po czym opuściliśmy samolot i przemaszerowaliśmy pustym niemal lotniskiem do wyjścia, gdzie zaczekaliśmy aż tata odbierze samochód z parkingu. Gdy przyjechał w okolice drzwi zapakowaliśmy się do środka i godzinę po przylocie ruszyliśmy do domu, dokąd dotarliśmy po trzech godzinach jazdy.
Znajomy widok naszego domu oznaczał kres bardzo przyjemnej wycieczki, ale i niezwykle intensywnego pobytu, który choć ekscytujący był także nieco męczący. Ulgę z powodu powrotu hamowała tylko jedna kwestia - co z kotem? Ta początkowo nie pokazała się gdy ruszyliśmy się wypakować. Przyszła dopiero po jakimś czasie, ale widać było, że strasznie tęskniła, bo nie opuszczała nas na krok - nawet do łazienki chciała mi towarzyszyć. Reszta poniedziałku upłynęła nam na relaksie i ładowaniu baterii przed sylwestrową zabawą na dzień następny.