Ponad Krańcem, Rijad Znów [Polski]
Boże Narodzenie w Arabii Saudyjskiej, część współ-siódma (28 XII 2024)
W poprzedniej części pochyliłem się nad aspektami jazdy samochodem po Arabii Saudyjskiej, a tym razem zamierzam ubrać w słowa aktywności przedostatniego dnia pobytu. Zagłębmy się zatem w piękno pozostałych atrakcji skrywanych przez Rijad…
Ten dzień rozpoczął się od naszej wizyty w rijadzkim biurze firmy taty. Sobota w Arabii Saudyjskiej jest dniem odrobinę podobnym do naszej, zachodniej. Tutaj również funkcjonuje jako dzień wolny od pracy, ale wolne gwarantowane jest jedynie pracownikom sektora publicznego, prywatni pracodawcy mogą regulować charakter dnia wedle swojego upodobania. Tatowa firma cechuje się polską kulturą organizacyjną, zatem w sobotę biuro zastaliśmy puste, za to pełne jego anegdot i ciekawostek.
Budynek, w którym mieściło się biuro, znajdował się nieopodal hotelu, a dotarcie tam zajęło nam tylko chwilę. Był to wysoki biurowiec z wielopoziomowym parkingiem podziemnym, gdzie firma wykupiła kilka stanowisk dla samochodów. Stamtąd należało przejść do holu z windami i wybrać jedną z dwóch standardowych zatrzymujących się na odpowiednim piętrzę bądź zdecydować się na gorzej utrzymaną windę towarową. Wszystkie kabiny otwierały się na hasło lub kod QR, co uniemożliwiało osobom niepowołanym wstęp do pomieszczeń biznesowych. Korytarz na piętrze biura wyglądał wypisz wymaluj jak w GTA, ale biuro właściwe odbiegało stylistyką od wzoru znanego z gry.




Wejściowy segment stanowił przedpokój z recepcją, który umeblowano także fotelami dla gości, drewnianą mapą świata z zaznaczonymi “pinezkami” oddziałowymi biurami firmy oraz kserokopiarką. Wychodziło stamtąd kilka drzwi, prowadzących do pokojów pracowników. W kolejności od prawej do lewej swoje przestrzenie mieli:
Egipcjanin Baha (właściwie Ali Baha, ale preferował zwracanie się do niego po nazwisku), czyli kadrowy. Jego pokój nie odbiegał wystrojem od innych, jedyną różnicę stanowił rozłożony w rogu dywanik uzywany podczas modlitwy. Baha oprócz HR odpowiada także za dokumentację wewnętrzną. Choć tata ceni sobie jego warsztat, to Baha nie zawsze spotyka się z szacunkiem saudyjskich podkomendnych. Egipcjanie w Arabii są obiektem krzywdzących stereotypów, mają tam bowiem opinię krętaczy i złodziei.
Polacy Lech (szef taty na Arabię) i jego asystentka Ludwika. Kiedy ją przyjmowano do pracy, niektórzy arabscy członkowie zespołu domagali się przebudowy części socjalnej biura w zgodzie z ich kulturą, co było powodem kilku ciekawych dyskusji.
Pomieszczenie konferencyjne z dużym telewizorem na ścianie oraz inteligentnym stołem pozwalającym podłączyć swój laptop. Okazało się bardzo przydatne dzień później, ale o tym kiedy indziej.
Biurko taty. Miło było zobaczyć na zywo miejsce, z którego tak często dzwoni do domu. Przy okazji chętni mogli zabrać ze sobą nadmiarowe notesy i długopisy z szufladek.
Zespół taty, który oprócz niego tworzą jeszcze jego podkomendni Sami (Syryjczyk polskiego pochodzenia) i Alex (Szwajcar włoskiego pochodzenia).
Część socjalna z kuchnią, dwoma toaletami i łazienką. Polski zespół zadbał o namiastkę domu, co odkryliśmy widząc śmietnik pod zlewem.



Po “zwiedzeniu” biura wsiedliśmy z powrotem w samochód i ruszyliśmy w długą trasę do punktu widokowego zwanego “Edge of the World”. Droga tam zajęła kilka godzin, a najciekawsza była jej ostatnia część. Gdy opuściliśmy autostradę i ujechaliśmy kawałek mniejszą drogą asfaltową, mijając opuszczone i odludne domostwa, czekała na nas niespodzianka. W pewnym momencie tata zjechał z asfaltu na pustynną drogę wytyczoną śladami opon i oznajmił, że teraz nasza kolej! Offroadu na pustyni kompletnie się nie spodziewałem, o reszcie nie wspomniawszy, ale Antek chętnie się podjął przejechania finałowego odcinka trasy. Droga do punktu widokowego okazała się zdradliwa, ale nieprzesadnie wymagająca. Wyboistość i nierówność podłoża była całkowicie spodziewana. Regularnie wzdłuż głównego szlaku pojawiały się i znikały węższe, bo mniej uczęszczane warianty dojazdu. Wzgórza i przepaście odgrodzono od drogi murkami z zebranych nieopodal kamieni, zwężając szerokość trasy odrobinę poniżej komfortu. Kilka razy trzeba było przejechać przez połacie piasku, w których zatrzymanie się groziło zakopaniem auta, a nasz SUV nie był przystosowany do długotrwałej jazdy terenowej. Sam pył przez wiatr roznoszony był nieustannie, lecz nie była to burza piaskowa. Prócz nas mijaliśmy na trasie inne samochody osobowe z turystami zmierzające w to samo miejsce, a nawet minibusy pracownicze. Niektórzy z tych pierwszych mimo dość widocznego szlaku nie mogli trafić na miejsce (inna sprawa, że na pustyni nie ma internetu i mapy działają tylko w aplikacji/wersji papierowej), więc gdy nas zatrzymali to kazaliśmy im jechać za nami. Inni stający po drodze robili to w celu toalety, tych omijaliśmy z daleka i za sobą względem wiatru, na wszelki wypadek.
Przejazd pustynią zajął kilkadziesiąt minut, ale efekt był tego wart. Choć nie od razu, ostatnie kilkaset metrów do ikonicznego punktu widokowego trzeba było pokonać pieszo. Pogoda była przyjemna, mimo mocnego wiatru temperatura była ciepła. Trasa wiodła przez wzniesienie otoczone stromymi spadkami w doliny, przed czym ostrzegały nie najmłodsze już tablice z napisami po arabsku i angielsku. Miejsce widokowe na rozpoznawalnej formacji skalnej nie było w ogóle zabezpieczone - ani jednej barierki, ani choćby utwardzenia gruntu. Dojście tam wyznaczały dróżki wydeptane przez turystów w wapiennej skale, nad kilkunastometrową przepaścią. Każdy z nas czuł respekt przed siłą natury i fall damage’em, ale lęk wysokości nikogo nie sparaliżował. Bardziej serce skakało do gardła widząc rodziny z małymi dziećmi chodzące nieopodal. Mimo to unikaliśmy patrzenia gdzie indziej niż na drogę przed nami.




Zarówno w drodze tam i z powrotem, jak i na krańcu skały zrobiliśmy dużo zdjęć, a ja asekurowany przez trzymającego mnie w pasie Ignaca pokusiłem się również o panoramę. Najciekawsze efekty znajdują się pod spodem, choć nie oddają w pełni sprawiedliwości jeśli chodzi o rozmiary i stromiznę przepaści. Jako, że wiatr akurat na chwilę zmalał i zasłaniałem sobie widok bezpośrednio w dół, podziwianie tego miejsca było dla mnie bardziej ekscytujące niż przerażające.






W drodze powrotnej to ja powoziłem przez pustynię, i tak jak bratu obyło się bez przygód, z wyjątkiem wyprzedzania blokującego mi widok rozpylanym piaskiem innego samochodu. Pędzenie po pustyni to jednak jest inny świat, ale na szczęście w/o nic nie zawadziłem. Tym niemniej po zatrzymaniu się na asfalcie mogliśmy zobaczyć efekt jazdy po pustyni w całej okazałości. Normalnie brązowy GAC w całości pokryty był piaskiem i pyłem, ledwo cokolwiek dało się zobaczyć przez szyby. Również nasze buty pod wpływem wapnia i piasku zmieniły kolor na biały. Postanowiliśmy wyczyścić i zatankować samochód tak szybko jak to możliwe, ale udało się dopiero na przedmieściach Rijadu.
Myjnie samochodowe w Arabii Saudyjskiej znajdują się zwykle w pobliżu stacji benzynowych. Są one ręcznie obsługiwane, zazwyczaj przez imigrantów zarobkowych. Tak było i w naszym przypadku. Na stanowisko klient wjeżdża sam lub pozwala pracownikom, którzy następnie stosują myjki ciśnieniowe, szczotki i ścierki, spłukując efekty pustyni i pucując auto by wyglądało jak nowe. Nie straszne im żadne zakamarki, choć jeden z nich w zapale czyszczenia nieuważnie pobrudził Antkowy płaszcz podczas mycia przestrzeni wzdłuż klapy bagażnika. Niepocieszony tym brat mógł sam wyrazić dezaprobatę, jednak z powodu swojego młodego i przez to trochę naiwnego wyglądu wybrał opcję atomową nasłania z reklamacją taty. Awantura, czy raczej niedająca się zignorować skarga dokonana przez tego drugiego w zgodzie z arkanami sztuki arabskiego targowania się nie tylko poskutkowała dokładniejszym czyszczeniem innych części auta, ale i zaowocowała rabatem przy opłacaniu usługi!
Wielce uradowani takim obrotem spraw pojechaliśmy czystym już autem na obiad. Wybraliśmy się jednak okrężną drogą, przez reprezentacyjną część miasta zwaną potocznie “diplomatic corner”. Zgodnie z nazwą składała się przede wszystkim z ambasad i poselstw najważniejszych partnerów Arabii Saudyjskiej. Przeważały ogrodzone wille z pięknie utrzymanymi klombami i wysokimi palmami, a wszystkie dostojnie wyglądające. Na wjazdach do strefy ambasad były punkty kontrolne, ale wstępu nie zagradzały klasyczne bramki. Ochronę stanowiły siły policyjne w radiowozach i furgonetkach, które wyłapywały chętnych do wjazdu o wyglądzie i profilu innym niż “western”, przez co nie niepokojeni mogliśmy wjechać i pokręcić się odrobinkę po dzielnicy. Na wszelki wypadek nie robiliśmy jednak zdjęć. Po rozejrzeniu się zjechaliśmy do położonej kawałek dalej dolinki. Ta zaprowadziła nas do restauracji, w której czekał na nas najsmaczniejszy moim zdaniem obiad w całej wycieczce.
Miejsce to nazywało się “Food Farma” i położone było w urokliwej okolicy. Wadi przebiegało tu pod wiaduktem rijadzkiego metra, przez co regularnie na horyzoncie śmigały pociągi. Restauracja stała kawałek przed ich trasą, w zaaranżowanym na jadłodajnię gospodarstwie rolnym, którego zwierzyniec krów i koni odgrodzony był solidnym płotem. Po wejściu przez bramę goście mieli do swej dyspozycji stoliki i sofki na dziedzińcu, był tam także w jednym krańcu ogródek kawiarniany na wyspie otoczonej wodą z rybami. W tej miło wyglądającej części usiedliśmy. Po drugiej stronie ujrzeliśmy kino plenerowe z ławkami i telewizją wyświetlaną na dużym kawałku materiału, niczym na festynach letnich czy w salkach parafialnych. Na obrzeżach gospodarstwa były duży i mały budynek restauracji/kuchni i kawiarni, oba klimatyzowane i z telewizorami. Całości nastroju dopełniała przyjemna temperatura wieczorowej pory oraz pejzaże zachodzącego słońca.
Jedzenie było przepyszne - zdecydowaliśmy się na mix europejskich potraw i arabskiego chleba, a wszystko było przygotowane z najwyższymi standardami. Oczekiwanie na posiłek umilało nam oglądanie drużyn z Bliskiego Wschodu grających mecze azjatyckich eliminacji nadchodzących mistrzostw świata. Nasunęło mi to sugestię, żeby tata oglądał tu mecze wypadające podczas jego pobytów w Arabii, co chętnie podłapał.
Nie spieszyliśmy się z wyjściem i delektowaliśmy się obiadokolacją, lecz kiedy w końcu zebraliśmy się z farmy, nadszedł już wieczór i czas na ostatni punkt programu dnia - tzw. “plac ścinania głów” i sąsiadujące targowisko. Spacerując po tej otwartej przestrzeni w innej części miasta dowiedzieliśmy się, gdzie jeszcze do niedawna wykonywano egzekucje poprzez ścięcie. Nie spodziewaliśmy się jednak trafić na takie “widowisko”, bowiem z naszych informacji wynikało, iż od 2022 obowiązywało w kraju moratorium na przeprowadzanie wyroków śmierci, a nawet przed nim kara główna miała charakter niepubliczny. Poszliśmy zatem na targ, który okazał się miejscem pełnym rupieci. Tuniki, figurki, meble, laski, czajniki, rzeźby, wyroby z drewna, stara elektronika, obrazy, lornetki wojskowe, czyjeś prace dyplomowe i wiele więcej - słowem, było tam wszystko. Szczególnie rozbawił mamę jeden ze sklepów, którego asortyment określiła rupieciarnią “większą niż mojego taty”. Zrobiła zatem zdjęcie tego stoiska, żeby pokazać dziadkowi i na dowód, że Arabowie mają większy rozgardiasz niż targowisko “Manhattan” w rodzinnej Dębicy. Kręcąc się po zaułkach jarmarcznych parokrotnie zaczepiali nas sprzedawcy proponując kupno ich towarów, ale nie mieliśmy czasu ni chęci do targowania się o wątpliwej trwałości pamiątki. W końcu wielce zmęczeni wróciliśmy do hotelu, by się odprężyć przed ostatnim dniem pobytu.