Poprzez kraj Alich i Rafeeków [Polski]
Boże Narodzenie w Arabii Saudyjskiej, część współ-piąta (26 XII 2024)
W poprzedniej części opisałem intensywny dzień Bożego Narodzenia oraz jego wspaniałe wydarzenia. Dzisiaj, ponownie z podziałem wymuszonym długością, zabiorę Was na łamiące stereotypy spotkanie i wycieczkę pełną wrażeń, które skrywała dla nas Prowincja Wschodnia w ostatnim pełnym dniu pobytu nad Zatoką…
Czwartek po śniadaniu rozpoczął się nam od wyjazdu kawałek na północ - pierwszy punkt wyprawy stanowiła plaża i deptak nadmorski w mieście Jubail. Po drodze raz jeszcze minęliśmy autostradą teren Saudi Aramco w Dhahran, instalacje pracowały intensywnie. Oprócz tego zatrzymaliśmy się przy pewnym “landmarku”, którym okazała się być wieża niewiadomego przeznaczenia, oznaczona jako obiekt dziedzictwa kulturowego. Lecz poza tym wyglądała na niespecjalnie zadbaną, w jej środku bowiem po wejściu ciasnym korytarzem znaleźliśmy jedynie trochę śmieci i niezbyt stabilną drabinę na jej szczyt, na którym zastaliśmy sypką ziemię i nieprzyjemny zapach. Po obejrzeniu całości wróciliśmy na drogę do Jubail.
Na miejscu, wyglądem wzorowanym najprawdopodobniej na wybrzeżu Kalifornii, zatrzymaliśmy się niedaleko plaży i ruszyliśmy na nią. Było chłodno i pusto, poza amatorem wędkarstwa i rozłożoną przezeń aparaturą spotkaliśmy tylko szybko oddalającą się grupę kobiet oraz kilka dzikich kotów wałęsających się po trawniku. Zrobiliśmy sobie zatem parę zdjęć i, zniechęceni zimnem do kąpieli, ruszyliśmy na spotkanie z bardzo niezwykłym człowiekiem.






Jadąc przez miasto widzieliśmy mnóstwo autobusów szkolnych w kolorze żółtym. Choć pierwszy raz spotkaliśmy je dzień wcześniej na ulicach Hufuf, to tym razem zastosowany odcień ich barwy jeszcze bardziej rzucał się w oczy. Jako, że arabski czwartek to zachodni piątek - zaczyna się weekend - to dzieci nimi jadące wyglądały na bardzo zadowolone. My jednak z pewnym zaintrygowaniem podążaliśmy w kolejny punkt podróży, opuszczając Jubail i mknąc autostradą oraz mniejszymi drogami do miejsca spotkania z tajemniczym znajomym taty.
Zatrzymaliśmy się przed bramą wjazdową do ogrodzonego gospodarstwa, którego mur graniczny wyglądał od strony ulicy niezwykle solidnie i groźnie. Tata zadzwonił do właściciela owej rezydencji i powiedział, że już jesteśmy. W odpowiedzi brama zaczęła się otwierać, a znajdujący się po drugiej stronie słuchawki gospodarz oznajmił, że wobec tego zmierza do nas i wkrótce tam przyjedzie, zachęcając nas do rozgoszczenia się na werandzie przed głównym domostwem w środku. Następnie rozłączył się, aby wydać dyspozycje pracownikom gospodarstwa, my zaś zachęceni gestem odźwiernego ruszyliśmy do wnętrza.
Zatrzymaliśmy się w centralnej części tego kompleksu i wysiedliśmy z samochodu. Naszym oczom ukazał się niezwykle dobrze utrzymany i piękny dom, pałac w zasadzie, stanowiący serce bardzo wytwornej rezydencji. Wyglądał on tak jak obrazuje to poniższe zdjęcie. Przed nim znajdował się wybieg dla koni, których boksy stanowiły większość parteru budynku. Wokół niego stały puste doniczki o kształtach i formach np. samochodu, wyścigówki czy bryczki. Po prawej stronie od wybiegu stała drewniana weranda. Drogi i chodniki wyłożono widoczną kostką o mozaice łudząco podobnej do trójwymiarowej rzeźby. Naprzeciwko znajdowały się wybiegi egzotycznych zwierząt - widzieliśmy strusie afrykańskie i emu oraz europejskie jelenie.
W oczekiwaniu na przyjazd naszego gospodarza udaliśmy się na werandę, gdzie zastaliśmy przygotowany drobny poczęstunek składający się z kawy arabskiej i herbaty, soków w kilku smakach oraz cukierków. Gdy my raczyliśmy się tymi łakociami, tata wykorzystał ten czas do opowiedzenia nam o właścicielu tych terenów. W imieniu swojego emerytowanego ojca rodzinnymi latyfundiami i przedsiębiorstwem zarządzał właśnie jego znajomy. Nazywał się Ali, a jego firma kilkukrotnie współpracowała z tatową. Kontakt nawiązali przez znanego nam już Rafeeka, który był jego pracownikiem wyższego szczebla. Jak się później okazało, w ciągu następnych kilku godzin mieliśmy się dowiedzieć sporo więcej o Alim, jego rodzinie i włościach.
Na razie jednak nadal czekaliśmy na jego przyjazd, a tata udzielił wszystkim paru porad i przestróg. Ze względów zawodowych (uniknięcie podejrzeń o zakulisowe bratanie się) mieliśmy nie podnosić przy nim naszej znajomości z Rafeekiem. Choć określił go jako “dość młodego i o otwartym umyśle”, tata uczulał na zachowywanie lokalnej etykiety przy stole i w ubiorze - chodziło przede wszystkim o unikanie używania lewej ręki i włożenie na siebie dłuższych ubrań. Do niezachwyconej lokalnymi obyczajami mamy ze względu na to pierwsze dołączyłem ja. Mama klasycznym już wyrażeniem “chamy” skomentowała sugestię, że jej zwykły t-shirt i jeansy mogłyby pana Araba jednego z drugim urazić, więc sweter tylko narzuciła sobie na plecy. Co do mnie, to choć od przedszkola nikomu nie przeszkadzała moja leworęczność, to postanowiłem nie łamać lokalnych konwenansów dla dobra tego konkretnego spotkania (choć do tej pory nikt się krzywo na mnie z tego powodu nie patrzył) i zobaczyć, z czym jeszcze niedawno musieli się mierzyć ludzie z moją przypadłością.
Wreszcie podjechał samochód, z którego wysiedli kierujący Rafeek i Ali. Był to młody, na oko mniej więcej trzydziestoletni mężczyzna w zimowym stroju arabskim koloru złotego i przeciwsłonecznych okularach, na stopach zaś miał markowe białe buty. Gdyby nie zdradzał go strój, wydałby nam się raczej Francuzem niż Arabem, także przez swój niecodzienny akcent. Rafeek z kolei ubrany był w klasyczny garnitur. Podeszliśmy do nich, aby się przywitać, po czym wszyscy przeszliśmy z powrotem na werandę. Tam każdy mógł raz jeszcze spróbować arabskiej kawy i herbaty, po pewnym czasie pracownicy przynieśli także ciasto w kawałkach. W międzyczasie Ali wypytywał nas o dotychczasowe odczucia z pobytu. Opowiadaliśmy więc o tym, co zrobiło na nas wrażenie, skupiając się niemal wyłącznie na pozytywach (bo i było ich więcej). Znajomy taty podkreślał z kolei jego aprobatę dla reform księcia Mohammeda, mówiąc nam, że dużo się zmieniło na lepsze i gdybyśmy przyjechali do Arabii przed dwoma laty, nie poznalibyśmy kraju ze względu na ówczesne nieukończenie mnóstwa projektów. Dowiedzieliśmy się ponadto o jego doświadczeniach z europejskich wojaży, choć do Polski jeszcze nie zawitał.
W toku rozmowy Ali dał się poznać jako człowiek o niezwykle otwartym umyśle, nie tylko jak na standardy arabskie. W ogóle nie zwracał uwagi na to, kto korzysta z której ręki czy ile ciała odsłania. Z wielkim zaangażowaniem słuchał przemyśleń mamy i z chęcią odpowiadał wyczerpująco na jej pytania. Był również zainteresowany poznaniem zdania braci i moich na temat rozwoju naszych krajów, porównań i objaśnień najnowszych technologii oraz bardziej przyziemnych spraw, takich jak nauczanie w szkołach czy nasze relacje między sobą. Z jego poglądów dało się odczuć traktowanie rodziny i pracowników z wielkim szacunkiem. Jedyny w miarę tradycyjny pogląd, jakim się podzielił, to liczebność rodziny - ucieszył się, że rodzice mają nas trzech, gdyż jego zdaniem, choć mniejsze rodziny są super, to nie powinno być mniej niż troje dzieci na jedno małżeństwo. Sam Ali ma jedną żonę (i są ze sobą bardzo szczęśliwi), z którą mają troje dzieci (małżonka nie jest chętna na więcej, a on to uszanował, choć czasem próbuje namawiać na jeszcze jedno).



Po podwieczorku i rozmówkach poszliśmy wszyscy obejrzeć całą posiadłość. W roli przewodnika Ali odnalazł się znakomicie, opowiadając ciekawe historie i chętnie odpowiadając na nasze pytania. Na początku podeszliśmy do największego budynku, składającego się z części mieszkalnej oraz pomieszczeń z końskimi boksami. Według słów gospodarza jego rodzina żyła w tym miejscu kilka pokoleń, dopóki jego dziadek nie zmarł a ojciec nie zadecydował o wyprowadzce do większego domu ze względu na liczną rodzinę. Od tego czasu posiadłość miała stać się wizytówką firmy oraz między innymi siedzibą innego projektu - hodowli i klubu jazdy konnej. Zapytany o to przez Antka Ali powiedział, że daje sobie rok na osiągnięcie tego celu.
Wspomniane boksy były regularnie używane, ponieważ Ali dał się poznać jako miłośnik koni oraz ich kolekcjoner. Mieszkało w nich osiem koni rozmaitego pochodzenia i umaszczenia, lecz wszystkie zadbane i niepośledniego rodowodu. Znalazła się wśród nich także nasza “krajanka” - w pierwszym od prawej boksie Ali przedstawił nam klacz pochodzącą z jednej z polskich stadnin (prawdopodobnie z osławionego Janowa Podlaskiego) o dziwnie brzmiącym w jego ustach imieniu, które po pewnym czasie odcyfrowaliśmy jako “chojna”. Mama domyśliła się, że polski hodowca zapisując jej miano niepoprawnie ortograficznie pragnął uczynić wymowę jak najbliższą polskiemu słowu. Zdawała się to być ulubiona klacz Alego, który kilkukrotnie wystawiał ją w konkurencjach piękności i akrobatyki, w których zajmowała czołowe miejsca.
Następnie przeszliśmy do zagród zwierzęcych, położonych na północ od głównego domu. Było to istne zoo, zawierające mnóstwo rozmaitych gatunków, tak powszechnych w gospodarstwach jak i egzotycznych. Znajdowały się one wzdłuż wybrukowanej drogi dojazdowej do mniej oficjalnych części gospodarstwa. Pierwsza sekcja zawierała wybieg dla ptaków, przed którym znajdowała się sadzawka z rybami. Wodę uzupełniały w niej wyloty w kształcie delfinów. Ptactwo Alego było tak gospodarskie (kury, kurczaki, kaczki, gęsi) jak i dzikie (pawie, perkozy), a nawet egzotyczne (flamingi, papugi - ary). Jedno z dzikich omal na nas nie narobiło, ale w porę usunęliśmy się spod trapezu. Kolejny wybieg gromadził psy małe i duże, groźne (rottweilery) i przyjaźniej nastawione (husky, wilczury, kundle i małe). Trzeci, sporadycznie zapełniony, miał boksy dla mniejszych koni, kucyków i osłów, był także miejscem kopulacji niektórych psów. Czwarta zagroda była domem kóz - jak wspominał Ali, jej płot musiał być dodatkowo zabezpieczony, kozice bowiem kilkukrotnie były w stanie uciec przeskoczywszy nad nim.












Zaraz za kozami droga zakręcała, przechodząc przez zagrodzony bramą szerszy plac. Na jego przeciwległym końcu stała hala. przed którą były wybiegi dużych (i mniejszych) zwierząt gospodarskich, zakończone ogrodzonymi bramami. Od lewej do prawej mieszkały tam krowy i byki, jaki i muflony, piżmowoły, więcej kóz i owiec. Niektóre z tych zwierząt mogliśmy nakarmić sianem i trawami ze sterty przygotowanej do wieczornego karmienia, co też chętnie uczyniliśmy. Jak wdzięcznie ryczały przyjmując pokarm! Spędziliśmy tam dłuższą chwilę, ponieważ rodzice zgodzili się także nakarmić małe baranki mlekiem z butelka, co przywołało wiele wspomnień z czasów ich letnich wakacji na wsi czy pomocy u dalszych krewnych.



Na wschód od hali zwierząt przeszliśmy do części plantacyjnej gospodarstwa. Kwitły tu słoneczniki, pomarańcze i cytryny oraz multum warzyw i owoców (fasolka, bakłażan) tak na otwartej przestrzeni, jak i w cieplarniach niczym nie odbiegającym od tych stawianych w Polsce. Wszyscy byli ciekawi upraw, a Ali opowiadał o nich według swej najlepszej wiedzy. Raz czy dwa nie wiedział, jak dana roślina się nazywa, ale wtedy ktoś z nas szukał nazwy w sieci. Rafeek opuścił nas na tą część obchodu i wrócił na werandę.


Za plantacjami znajdował się hangar i obszar zewnętrzny z nieużywanymi maszynami rolniczymi oraz nieodrestaurowany jeszcze tor przeszkód dla koni, ale minęliśmy je, aby wyjść na punkt widokowy czekający tuż za gospodarstwem - wzgórze cmentarne przedislamskiej cywilizacji. Był to kurhan na wzniesieniu, na szczycie którego widoczne były doły pustych grobowców, całość oznaczona jedynie tablicą informacyjną. Miejsce to było teoretycznie chronione jako obiekt zabytkowy, ale poza wpisaniem do rejestru wstęp był możliwy niemal bez ograniczeń. Ze szczytu rozciągał się widok na kilka kilometrów, mieściła się w nim cała posiadłość Aliego, który opowiadał, że przed uznaniem wzgórza za zabytek i wprowadzeniem kar finansowych lubił przyjeżdżać konno w to miejsce po oznaczonej ścieżce.
Zrobiliśmy tam kilka zdjęć i wróciliśmy do dużego domu, po drodze mijając nowy budynek z końskimi boksami, gdzie zapoznaliśmy się z młodszymi końmi, w tym potomkami “Chojnej”. Wnętrze dawnego rodzinnego mieszkania pełne było drogo zdobionych mebli, przedmiotów i obrazów, wyposażono je także w toaletę w stylu western oraz windę prowadzącą na szczyt wieży, choć wąską, bo trzyosobową. Wjechaliśmy więc na szczyt w dwóch turach, skąd ponownie podziwialiśmy widok na całą okolicę oraz kolekcję cygar dziadka Aliego.
Słońce zaczęło zniżać się nad horyzontem i nadchodził powoli czas rozstania. Przeszliśmy z powrotem na werandę, gdzie spędziliśmy chwilę na rozmowie w oczekiwaniu na przyjazd młodszego brata Aliego, Abdulaziza, który miał nam pokazać garaż posiadłości. Choć Ali przedstawił go jako bardziej tradycyjnego od siebie, nie było tego wcale po nim widać. Abdulaziz okazał się być fanem motoryzacji, a zwłaszcza wyścigów Formuły 1, o którą go wypytywałem. Był bardzo przejęty spotkaniem innego fana i opowiadał mi z pasją o swoich faworytach jako kibica. Po chwili rozmowy zaprosił nas do garażu, w którym przechowywał w oczekiwaniu na znalezienie fachowców od renowacji pojazdów kilka perełek. Były to wyścigowe Bugatti w żółtym malowaniu z I połowy XX wieku, sportowy kabriolet MP, Mercedes z przełomu wieków oraz biały zabytkowy Chrysler. Ponadto w rogu stała konna bryczka w kolorze czarnym, kilka nieużywanych rowerów oraz dziecięce BMW. Nie wszystkie z tych maszyn jeździły bądź mogły choć odpalić silnik, ale potencjał renowacyjny zdecydowanie w nich był.




Po obejrzeniu zawartości garażu pożegnaliśmy się, zaprosiwszy uprzednio Aliego z rodziną do Polski. W promieniach zachodzącego słońca opuściliśmy posiadłość i jej bardzo sympatycznego gospodarza, dzieląc się przemyśleniami i skojarzeniami tego miejsca z hybrydą mini zoo i gospodarstwa agroturystycznego czy skansenu, które wielokrotnie zwiedzaliśmy podczas rodzinnych wakacji i wycieczek szkolnych. Zadowoleni, lecz odrobinę zmęczeni, pojechaliśmy na obiad do hinduskiej restauracji Grill Garden, położonej kawałek drogi w kierunku Dammam, której ściany pokryto humorystycznymi wyjaśnieniami pojęć z zakresu kulinariów.
Po obiedzie udaliśmy się na wieczorny spacer po wyspie Tarut, znajdującej się na przeciwko miasta Ras Tanurah (Rastanura). Przeszliśmy się wśród historycznej zabudowy, nad którą górował rozbudowany przez Portugalczyków w czasach kolonialnych zamek. Ze względu na wieczorną porę i początek lokalnego weekendu zwiedzanie nie wchodziło w grę, podobnie rzecz się miała z napotkanym w miasteczku muzeum. Pokręciliśmy się zatem trochę po okolicy, wyśmialiśmy absurd słuchawki telefonicznej wystającej z nagiej ściany jednego budynku i pooglądaliśmy wystrój ogródków przydomowych.


Podróż do ostatniego punktu programu dnia nieoczekiwanie się opóźniła - samochód wymagał natychmiastowej wymiany oleju. Zaświecenie się tej kontrolki nie mogło wydarzyć się w mniej fortunnym momencie, u progu weekendu oraz początkiem nocy, w dodatku poniekąd na trasie. Nastroju zdecydowanie nie polepszali Antek i Ignac, którzy przez cały dotychczasowy wyjazd kłócili się o to, czyja miała być kolej na siedzenie pośrodku. W swym sporze wygarniali sobie krzywdy sięgające najwcześniejszych wspomnień odkąd sięga pamięć, a czasem nawet “mitycznych” czasów sprzed urodzenia. Do tego przez cały dzień szturchali się i blokowali sobie nawzajem wejście do auta, czym opóźniali odjazd i mocno działali reszcie na nerwy, zwłaszcza tacie. Sytuacja osiągnęła przesilenie, gdy dotarliśmy na stację benzynową z serwisem, gdzie mieliśmy wymienić olej. Czując, że tata może sięgnąć po metody wychowawcze Josa Verstappena (opisane preze mnie w komentarzu TUTAJ)1 wziąłem braci na stronę i poświęcając własny komfort doprowadziłem do ustalenia grafiku siedzenia po środku na resztę wyjazdu. W międzyczasie samochód został zatankowany, a uprzejmi i pozytywnie nastawieni mechanicy z serwisu szybko uporali się z defektem i wymienili olej.
Nareszcie mogliśmy udać się do ostatniej “atrakcji”, jaką była kawa w kawiarni Alego. Był to inny Ali od tego z gospodarstwa, który będąc samoukiem-przedsiębiorcą rozkręcił dwa lokale w Dammam i okolicy, serwując kawę sprowadzaną z wielu zakątków świata, takich jak Uganda, Brazylia czy Salwador. Ponieważ był w interesach w innej części kraju, nie zastaliśmy go w kawiarni, lecz zatrzymaliśmy się na kawę, decydując się na ziarna afrykańskie. Na wschodnią modłę piliśmy w spokoju, delektując się naparem i podziwiając wystrój lokalu, który stanowiły worki i opakowania, maszyny do sporządzania napoju oraz tematyczne obrazki. Zanim wyszliśmy tata napisał “drugiemu Alemu”, że jego produkty wszystkim nam bardzo smakowały, co było prawdą.
Przed powrotem do hotelu pojechaliśmy jeszcze do sklepu, w którym tata kupował arabskie chusty, ponieważ bardzo chciałem mieć na pamiątkę tradycyjny lokalny strój. Niestety, nie było tam żadnej w moim rozmiarze. Udało się za to kupić kawałek dalej daktyle dla wszystkich krewnych. Wreszcie po tym wszystkim późnym wieczorem wróciliśmy do hotelu i poszliśmy spać. Nie stresowaliśmy się tym jednak, gdyż piątek zapowiadał się na luźniejszy dzień.
Ale o nim opowiem w kolejnej części. Zatem do zobaczenia w niej.
Max
Thanks for reading A Pole Position - my couple of stories! Subscribe for free to receive new posts and support my work.
“Nie mając żadnej konkretnej osobistej historii w głowie, poprzestanę na kiepskim dowcipie ze świata wyścigów Formuły 1. Czasami, jak by to wam powiedział Jos Verstappen, bycie zostawionym na stacji benzynowej jest kluczowym składnikiem wychowania wielokrotnego mistrza świata!😉
Kontekst: właśnie coś takiego były kierowca F1 Jos Verstappen celowo zrobił ze swoim synem Maxem gdy ten drugi stracił szansę na zwycięstwo w kartingu po kolizji z innym zawodnikiem, co doprowadziło duet do kłótni w drodze powrotnej. Trzykrotny [już czterokrotny] obecnie mistrz świata został później odebrany przez swoją matkę, która jechała kawałek za nimi w innym samochodzie, a jego tata nie rozmawiał z nim przez tydzień.