Powiew świeżości i kurzu nad Zatoką [Polski]
Boże Narodzenie w Arabii Saudyjskiej, część współ-czwarta (25 XII 2024)
Dzisiejsza opowieść będzie rozbita na dwa języki, jako że wyszła dosyć długa. Dorzucę więcej zdjęć po wysłaniu wersji e-mail, aby jej nie ucieło gdzieś pośrodku.
W poprzedniej części opisałem przeżycia z jazdy na wielbłądzie oraz obserwacje z historycznych ruin Dirijji. Dziś natomiast czas na sedno wyjazdu, czyli jak spędziliśmy Dzień Bożego Narodzenia w Arabii Saudyjskiej…
Pierwszy poranek w Al-Khobar składał się z dwuczęściowego śniadania - po tym hotelowym była jeszcze kawa w Starbucksie. Niektórzy z nas dopiero wtedy, widząc nazwę wyświetlającą się na widżetach pogodowych w swoich telefonach, zorientowali się że Dammam to umowne określenie taty dla aglomeracji tego ośrodka. Uświadomiwszy sobie brzmienie zanglicyzowanej nazwy dla polskiego odbiorcy, Antek wygłosił następującego sytuacyjnego suchara:
“co to za alkobar bez alko[holu]?”.
Odpowiedź całej reszty
“no, w sumie… [śmiech]”
była jedną z najzgodniejszych w historii tej rodziny.
W Arabii Saudyjskiej oficjalnie alkohol jest zakazany, nie licząc sklepów w sektorze dyplomatycznym (łudząco podobnych w swej funkcji do peerelowskich PEWEX-ów) oraz produkcji prywatnej na użytek własny na terenach należących do Saudi Aramco, którego wpływy i znaczenie sprawiają, iż jest to de facto “państwo w państwie”. Napoje wyskokowe są jednak legalne w sąsiednim Bahrajnie, co powoduje regularną co piątkową “alkoturystykę” Saudyjczyków i przybyszów po grobli do bahrańskich dyskontów.
Z miejsca, w którym nocowaliśmy, niedaleko było do grobli z drogą do Bahrajnu, ale kwestie formalne związane z pozwoleniem na wyjazd samochodu i kontroli paszportowych (pięć bramek - dwie Saudyjskie i trzy Bahrańskie) sprawiły, że odpuściliśmy sobie przejażdżkę tam podczas planowania wyprawy. [za] Miast tego więc udaliśmy się inną autostradą poza Khobar. Pewnych dwóch kawalerów nie mogło się wyguzdrać (KMWTW), więc ze zbędnym zwlekaniem popędziliśmy w kierunku wyjazdu z miasta. Wkrótce oprócz pustego, piaszczystego krajobrazu, także ruch stał się nieobecny. Autostrada powiodła nas do zjazdu pośrodku niczego, skąd drogą asfaltową jechaliśmy aż do śladów opon prowadzących z pewnością do czegoś, zważywszy na brak czegokolwiek na widnokręgu oprócz piasku. Jak się okazało, ten krótki odcinek offroadem był ostatnim fragmentem naszej podróży do miejsca wypoczynkowego zwanego “Saudi Aramco beach”.
Firma wykupiła kawałek plaży w celu stworzenia strefy relaksu dla swoich pracowników. Za wąskim paskiem piasku znajdowała się nawet dobrze utrzymana, zielona trawa. Granicę obszaru wypoczynku stanowił żywy mur z drzew czy krzewów, przed którym postawiono “parasole” z drewna i metalu, z wyglądu przypominające palmy. Za nim wytyczono gruntową drogę dojazdową, a po jej drugiej stronie postawiono budynki toalet - większość z nich w standardzie “eastern”, a w żadnej nie było mydła. Oprócz nas nie było innych ludzi, więc pokręciliśmy się trochę tu i tam. Woda w Zatoce okazała się zimna, co zrewidowało moją uprzednią chęć zamoczenia nóg. Tak jak pozostali, poprzestałem na zwilżeniu dłoni. Jedynie Ignac zdecydował się spróbować i pochodził przez chwilę w wodzie sięgającej mu do łydek. W międzyczasie nadjechali strażnicy z ochrony obiektu i spytali, czy jesteśmy z rodziny pracownika. Ponieważ nie byliśmy (tatowa firma jedynie okazjonalnie współpracuje z Aramco), pozwolili nam zostać jeszcze chwilę, ale poprosili o nie siedzenie tam zbyt długo. Wobec tego spakowaliśmy się i ruszyliśmy z powrotem na autostradę.




Nasz następny cel znajdował się godzinę drogi na zachód. Były nim miasta Hufuf i Al-Hasa/Ahsa oraz kilka lokalnych atrakcji turystycznych. Zmierzaliśmy tam szybko, mijając piaszczyste wydmy, hodowle wielbłądów, budynki i instalacje rozmaitego przeznaczenia oraz pojedyncze ciężarówki z materiałami budowlanymi. Dotarłszy do Hufuf, objechaliśmy jeszcze pewne zakamarki tego małego w porównaniu do Dammam ośrodka, mając unikatową okazję przyjrzenia się bliżej tej nieco mniej pocztówkowej wersji saudyjskiego krajobrazu. Garaże bowiem i domostwa tej mieściny zdawały się wyglądem pamiętać lepsze czasy. Przywodziło to mi na myśl wygląd polskiego miasta powiatowego z czasów transformacji ustrojowej.
Objechawszy miasto dookoła, skierowaliśmy się do jego części, w której znajdowały się jaskinie Land of Civilizations w górze Al-Qarah. Zatrzymaliśmy się przed niewielkim centrum handlowo-kulturalnym (z wyglądu, rozmiaru i asortymentu połączenia małego dworca kolejowego i podmiejskiej galerii handlowej), w którym zamarudziliśmy dłuższą chwilę, oglądając ofertę sklepu z zabawkami w oczekiwaniu na bilety i przedłużającą się toaletę niektórych osób (KMWTW). Wreszcie mogliśmy udać się na piętro i rozpocząć zwiedzanie. Na początku do obejrzenia była wystawa promująca współczesną Arabię Saudyjską. Na planszach stojących wzdłuż wszystkich ścian pomieszczenia wypisano w pigułce informacje o historii, tradycji, zmianach, społeczeństwie, kulturze, religii i wizji tego państwa. Część z nich była dodatkowo objaśniana przez przewodników po tej wystawie. Stał tam również telewizor ustawiony na kanał transmitujący na żywo pielgrzymów modlących się w Mekce.




Na zakończenie zwiedzania wystawy każdy turysta otrzymywał od owych przewodników drobny upominek - worek z gadżetami. W nim zaś znajdowały się: egzemplarz Koranu po angielsku, pocztówki z kilku reprezentacyjnych atrakcji turystycznych, broszurka z planszami z wystawy, książka o historii Islamu, kartoniki z kodami QR do sprawdzenia informacji o osiągnięciach w ramach programu Vision 2030 oraz do rozmówek i informatorów po hiszpańsku. Były tam też saszetki z arabską kawą i daktylami.
*
Wyszliśmy z budynku na piętrze i pomaszerowaliśmy do jaskiń. Ciągnęły się one w głąb płaskowyżu górującego nad miastem. Przejścia były raz wąskie, innym razem szerokie. Mimo to czyste, utwardzone i oświetlone ścieżki w pewnym momencie zawsze się urywały, pozostawiając końcowy fragment tunelu ciemny i wyłożony piachem, zachęcając jednocześnie do odkrywania na własną rękę. Większość z nich po kilku krokach kończyła się ślepym zaułkiem i nieprzyjemnymi niespodziankami w postaci śmieci i dowodów na imprezy uprzednich wizytujących, ale jeden z nich krył w sobie miłe zaskoczenie. Był to niezwykle długi korytarz pełen ciasnych przejść i obszernych komór, w których znajdowały się graffiti. Nie różniły się zbytnio od tych spotykanych gdziekolwiek indziej: ktoś “tu był”, ktoś + ktoś równało się miłość, ale to łacińskie litery POL wprawiły nas w dobry humor - konkluzja “nasi tu byli!” była pierwszą przychodzącą na myśl. Spędziliśmy dłuższą chwilę w jaskiniach, więc część trasy na otwartym powietrzu przebyliśmy dosyć szybko, widząc słońce już zdecydowanie po zachodniej stronie. Zostało nam bowiem jeszcze kilka punktów na liście do zobaczenia w owym dniu, popędziliśmy zatem do kolejnego z nich.






W mieście Al-Ahsa (Al-Hasa, Alhasa) znajduje się ciekawa architektura, którą tata bardzo chciał nam pokazać. Zaparkowaliśmy przed kompleksem zwanym Pałac Ibrahima (Qasr Ibrahim). Był to biały dwór z wewnętrznym kwadratowym dziedzińcem. Wyglądem przypominał skrzyżowanie pałacu monarszego z klasztorem mnisim, a w rzeczywistości był koszarami wojskowymi dobudowanymi wokół meczetu. Wejść do niego dało się tylko przez jedną otwartą bramę. W pałacu oprócz dwóch strażników i kilku pracowników obsługi nie było nikogo. Zapytaliśmy więc, czy możemy obejrzeć wnętrza. Strażnik siedzący w budce zezwolił na to, jedynym warunkiem było nie wchodzenie po schodach na piętro. Darmo acz na parterze to była cena więcej niż uczciwa, więc chętnie ruszyliśmy na rundkę po pomieszczeniach. Gros z nich przedstawiał taki sam widok (o ile w ogóle były otwarte) - pusty środek, z wyjątkiem kilku plansz z fotografiami miasta sprzed kilkudziesięciu lat i paru mebli.






Wyjątek stanowił pałacowy meczet, do którego pozwolono nam wejść pod drugim warunkiem strażnika, jakim było zdjęcie butów przed drzwiami. W środku podłogi pokryto bowiem dywanami, których czystość nie urągała niczyim standardom, widać było ogrom pracy i środków włożonych przez załogę pałacu w utrzymanie porządku. Środek przedstawiał się tak jak to widać na załączonej panoramie. Na samej górze wyświetlacza prezentował się bieżący rok ery muzułmańskiej - gregoriański 2024/2025 to w świecie Islamskim 1446. Innym intrygującym miejscem było podziemne pomieszczenie niewiadomego przeznaczenia, do którego wejście skryto pod włazem i stromymi stopniami schodów, po czym następowały dwa czy trzy skręty i kwadratowa sala zwieńczona kopułą z otworami wystającymi na poziom dziedzińca. Pohałasowaliśmy w nim trochę, bawiąc się echem, po czym wróciliśmy ukończyć okrążenie pałacu.
Gdy wyszliśmy stamtąd, nadszedł czas popołudniowej modlitwy autochtonów. Ulice opustoszały, a z głośników miejskiej sieci i minaretów meczetów popłynęły dźwięki głosu wołającego na modlitwę. Skorzystaliśmy z mniejszego ruchu, aby przejść się uliczkami miasta w kierunku lokalnego targowiska. Idąc przecznicami centrum rzucały się w oczy kontrasty - przeplatanka nowych budynków z podstarzałymi elewacjami i wyburzonymi ruinami, napisy na znakach po arabsku i angielsku, te drugie rzadsze i nowsze, choć jeden uderzał błędem zapisu, szyldy i wentylatory klimatyzacji dające mi i Antkowi “Dust II vibes” z Counter-Strike’a, lecz widok ten był wytworem realnym, a nie wirtualnej grafiki. Ogólnie wrażenia jak w polskim mieście powiatowym mniej więcej piętnaście lat temu, przed napływem pieniędzy i inwestycji unijnych.




Lokalny dom towarowy składał się z mnóstwa klitek pełniących role straganów/stoisk z rozmaitymi przedmiotami, takimi jak paciorki, tradycyjne ubrania arabskie, laski, naczynia i wiele innych. Nawigowało się pomiędzy nimi poprzez długie i wąskie korytarzyki. Szczęśliwie nie trafiliśmy na tłok, inaczej przeciskanie się byłoby cokolwiek uciążliwe. Nazwaliśmy to miejsce “tutejszymi Sukiennicami”, ze względu na podobną funkcję i strukturę do słynnej krakowskiej budowli. Na drugim jej końcu natrafiliśmy na urządzenie, które zatrzymało się w czasie - automat z gumowymi kulkami, żywcem wyjęty z lat 90.-tych i 2000. Spróbowaliśmy z braćmi wydobyć po jednej dla każdego, ale nie dało się wrzucić monety czy innego żetonu.




Zaczęliśmy wracać, po drodze kręcąc się jeszcze ciasnymi uliczkami i przejściami. Po powrocie do auta mama powiedziała, że dobrze się stało, że szła na tym spacerze w środku, ponieważ autochtoni krzywo się patrzyli na nią w T-shircie i spodniach, komentując to tradycyjnie słowem “chamy”, nie po raz ostatni podczas tej podróży. Podjechaliśmy kawałek dalej na obiad, ponownie w fast foodzie, śpieszno nam bowiem było do ostatniego punktu podróży, którego wykonanie zależało od wielu czynników. Po drodze w owo miejsce stroniłem od drzemki, ponieważ istniała (zakończona widocznym na zdjęciach sukcesem) szansa na sfotografowanie arabskiego pociągu towarowego w trasie. Jako “niedzielny” fan obserwacji kolei nie mogłem sobie odpuścić takiej okazji. Pociąg wyglądał niczym żywcem wyjęty z GTA V Online.


Wreszcie dotarliśmy na miejsce, do obszaru zamkniętego Saudi Aramco w miejscu pierwszej ich instalacji w kraju, położonej na obrzeżach miasta Dhahran (Zahran), którą uruchomiono w latach 30.-tych XX wieku. Niemal wybiła już godzina siedemnasta, o której odbywała się druga i ostatnia Msza Święta w jedynym kościele w okolicy, znajdującym się w strefie mieszkalnej wewnątrz tego terenu pod nazwą “Saudi Aramco Residential Camp in Dhahran”. Od początku planowaliśmy spróbować się na nią dostać, ale do ostatniej chwili było to uzależnione od uzyskania pozwolenia/zaproszenia do wejścia na teren osiedla o ograniczonym wstępie. Wejściówki takie próbował załatwić nam kolega taty, poznany w toku współpracy jego firmy z Aramco. Był nim Joseph z Indii, lepiej znany jako Jos, który z pewnym wyprzedzeniem zaprosił nas na świątecznego grilla u siebie w domu w rzeczonym obszarze mieszkalnym. Niestety, dogadanie się ze strażą i biurokracją Aramcosaudyjską okazało się czasochłonne oraz kiepskie logistycznie. Przez kilkadziesiąt minut byliśmy oddelegowywani od Annasza do Kajfasza, kręcąc się pomiędzy południową i wschodnią bramą wjazdową do ośrodka, w których tata wypełniał niezbędne dokumenty i formularze. Pieklił się niesamowicie, bo co chwila któremuś strażnikowi spod bramy coś nie pasowało, ale cóż było poradzić?
Wreszcie pozwolono nam na wjazd i co prędzej ruszyliśmy do kościoła. Niestety, czasochłonność procedur i guzdranie się niektórych osób przez cały dzień (KMWTW) na tyle przeciągnęła docieranie, że kiedy dojechaliśmy na miejsce msza właśnie się skończyła, więc mogliśmy jedynie życzyć wszystkim wychodzącym Wesołych Świąt i zamienić parę słów z częścią zebranych. Jednym z nich był posługujący w tej “parafii Saudi Aramco” ksiądz, który opowiedział nam kilka interesujących faktów. Oto one:
Na terenie strefy był oprócz niego jeszcze jeden kapłan, obaj wyznania katolickiego i o bardzo luźnym, otwartym sposobie bycia
Co do zasady, stawianie kościołów w Arabii jest niemożliwe, ale na własnych terenach Saudi Aramco jest władne uszczęśliwić swoich pracowników możliwością erygowania świątyni
Ze względu na Saudyjskie obyczaje i organizację tygodnia pracy, obowiązkowa niedzielna Msza Św. jest sprawowana w piątek
Często po mszy w celu integracji i formacji religijnej w pomieszczeniu wejściowym przed właściwą nawą tego konkretnego kościoła odbywają się spotkania przy kawie
Następnie zapytaliśmy się, czy możemy zobaczyć kościół, na co nasz rozmówca jako “główny” ksiądz i opiekun świątyni wyraził zgodę. Był to adaptowany i upiększony hangar składający się z czterech pomieszczeń - wspomnianego przedsionka, zakrystii, małej kaplicy pomiędzy oboma miejscami oraz największej właściwej nawy kościelnej nieco z boku, w której znajdowały się wygodne ławki oraz prosty i nowoczesny, lecz piękny ołtarz zgodny z porządkiem Nowej Mszy (Novus Ordo Missae). Na oknach umieszczono kilka witraży. Wstąpiliśmy tam, by pomodlić się choć przez chwilę. Ponieważ część parafian była w trakcie różańca, włączyliśmy się na jedną dziesiątkę, by choć chwilę w świątyni spędzić na modlitwie.
Wreszcie nadszedł czas na ostatni punkt dziennej trasy - świąteczną kolację. W swojej mieszkalnej willi (tak jak całe sąsiedztwo wyglądającej świeżo i dobrze utrzymanej) powitał nas Jos z rodziną - swoją żoną (której imienia niestety nie zapamiętałem ani ja, ani nikt inny, przez co w naszych wspomnieniach zapisała się jako “żona Josa:) i synami o imionach Alan, Dylan i Isaac. Na spotkanie wybiegł także ich pies - Dexter z rasy Husky. Wieczór rozpoczął się od złożenia sobie świątecznych życzeń. Ponieważ miał dołączyć jeszcze jeden znajomy, a potrawy dopiekały się w kuchni i na grillu w ogrodzie, przeszliśmy do jadalni poczęstować się ciastkami. Tata z Josem usiedli na werandzie i pogrążyli się w rozmowie. Cała reszta zaś pozostała w domu. Ledwo usiedliśmy, a przybyli zapowiadani dalsi goście - kolega taty i Josa o imieniu Rafeek, który pracował w firmie współpracującej niekiedy z oboma ich pracodawcami, oraz jego córka Alisha. Dylan z drugiej strony musiał wyjść dosyć szybko, wzywały go bowiem pilne zobowiązania.
Rozmowy zaczęły się na dobre i ciągnęły się przez cały wieczór, przerwane jedynie przez pojawienie się na stole wielkiej okrągłej formy z jedzeniem. Brylowali zwłaszcza Antek i Ignac, którym wtórowali równie chętnie Alisha, Alan i Isaac, ta piątka okazała się najbardziej towarzyska i łatwo nawiązująca kontakt. Mama, żona Josa i Ja początkowo odzywaliśmy się raczej nieśmiało, ale wkrótce rozpędziliśmy się na całego. W po domu i ogrodzie niosła się mieszanina słów po Angielsku, Arabsku, Polsku i Hindusku, tworząc niezwykle wesoły i otwarty tygiel lingwistyczny.
Okazało się, że rodziny Josa i Rafeeka pochodzą z podobnej okolicy w stanie Kerala na południu Indii, lecz od wielu lat mieszkają w Arabii Saudyjskiej, podążając za karierami ojców rodziny. Należą one jednak do innych wyznań - “Josowi” są katolikami a “Rafeekowi” muzułmanami. Na przynależność religijną tych pierwszych wskazywały świece liturgiczne z Fatimy oraz obrazki przedstawiające świętych i sceny biblijne. Przez pewien czas porównywaliśmy katolickie zwyczaje naszych rodzin, z przyjemnością i ciekawością odkrywając odpowiednio podobieństwa i różnice. Z kolei obyczaje narodowe i kultura Indii stały się obiektem eksploracji Antka, który wypytywał przede wszystkim żonę Josa i Alana o różne sprawy znane mu doskonale dzięki spędzaniu czasu ze swoim kolegą o imieniu Ragav. Nie wszystko było tożsame, Ragav bowiem pochodzi z miasta Raipur we wschodnio-centralnej części półwyspu, a Indie to w końcu niezwykle zróżnicowany kraj i federacja. Nie ustrzegło to obu stron od miskoncepcji geograficznych - tak jak dla Antka Raipur i Kerala nie zdawały się nazbyt odległe, tak Alisha była przekonana o bliskim sąsiedztwie Szczecina i Krakowa. Dogłębnie omówiliśmy także atrakcje turystyczne Indii i Polski.
Przebywanie w międzynarodowym i międzykulturowym środowisku Saudi Aramco było czynnikiem naturalnie kierującym dzieci Rafeeka i Josa w kontynuowanie edukacji w renomowanych i światowych ośrodkach naukowych. I tak Alan z Dylanem studiują na kierunkach biznesowo-ekonomicznych w Filadelfii, Alisha medycynę w Londynie, a Isaac chodzi do liceum w Teksasie. W momencie naszego spotkania zjechali do domu na przerwę świąteczną. Porównywanie systemów edukacji było niezwykle interesujące, pomimo tego, że razem z braćmi całość dotychczasowej nauki spędziliśmy w Polsce. W rozmowach nie mogło też zabraknąć tematu znoszenia lokalnego klimatu przez kręcącego się po całym pokoju Dextera. Okazało się jednak, że zbytnio mu nie dokucza, a pies jest aktywny i chętny do wychodzenia na zewnątrz nawet w lecie. Pomimo dosyć gęstego i długiego futra, Dex bardzo sobie ceni wylegiwanie się na ogrzanych słońcem kamieniach.
Gwóźdź programu, czyli ogromny talerz mięs i warzyw wszelkiego rodzaju był wspaniały. Jos przygotował wszystkie swoje specjały, było wszystko oprócz “nieczystej” wieprzowiny, w tym wołowina, baranina, kurczak, indyk, homar, krewetki, ryby i szereg sałatek i owoców. Zgodnie z obyczajem wigilijnym i polską etykietą gości, spróbowaliśmy wszystkiego. Całości dopełniała woda, soki i “rozweselacz” Josa, czyli bimber domowej produkcji wino, którego wyrób na użytek własny i pracą własną jest dozwolony na obszarze wyłączony Saudi Aramco. Mimo to szybko najedliśmy się, ale udało się opróżnić większość talerza.
W końcu przyszedł czas na rozstanie i powrót do hotelu. Złożyliśmy sobie jeszcze raz Bożonarodzeniowe życzenia i po powrocie wysłuchaliśmy jeszcze Mszy Św. przez Internet (z polskiej parafii w kanadyjskim Edmonton), po czym wykończeni intensywnym dniem poszliśmy spać.